Załamanie, bezradność i strach wymalowane na twarzy i oczy pełne łez. Tak wygadały dwie Kurdyjki, które wczoraj ze szpitala w Bielsku Podlaskim zabierała straż graniczna. Po tragicznych wydarzeniach, które przeszły, były w okropnym stanie psychicznym i fizycznym. Młodsza miała poranione nogi, nie była w stanie iść. Do samochodu pograniczników podwieziono ją na wózku inwalidzkim. Starsza była w lepszej kondycji fizycznej (choć też dalekiej od dobrej). Dodatkowo była załamana. Zanim trafiła do szpitala, rozdzielono ją z dwuletnim dzieckiem. Nie wie co się z nim dzieje, gdzie jest, czy żyje.
- Według relacji tej pani, dziecko, gdy ostatni raz je widziała, było w bardzo złym stanie nie jadło, nie piło - mówi Grzegorz Gołębiowski z Grupy Granica, która starała się pomóc kobietom.
Obie Kurdyjki pochodzą z Iraku, do bielskiego szpitala trafiły kilka dni temu. Przywiozła je karetka, nie wiadomo, kto ją wezwał i skąd dokładnie ratownicy zabrali obie panie.
Wiadomo jednak, że były w okropnym stanie. Nie dały rady się poruszać. Młodsza około 20-letnia kobieta miała poranione nogi, była, wyziębiona, osłabiona, odwodniona. W niewiele lepszym stanie była jej ponad 40-letnia towarzyszka. Ta dodatkowo jest załamana po utracie kontaktu z dzieckiem. Lekarze, ze względu na stan zdrowia obu pań, nie pozwolili pogranicznikom zabrać ich wcześniej.
Jak ustalili aktywiści, obie kobiety przeżyły prawdziwą gehennę. Przekroczyły polsko-białoruską granicę wraz z dzieckiem i dwoma młodymi mężczyznami. W momencie zatrzymania zostali rozdzieleni. Wcześniej przez kilkanaście dni koczowali w lesie, kilkakrotnie cała gromada przekraczała granice, ale polscy i białoruscy pogranicznicy, wypychali ich na druga stronę.
- Kobiety opowiadały, że były bite przez białoruskich mundurowych. Prosiły, by nie odsyłać ich na Białoruś - przekazuje pan Grzegorz, który przekazał im pełnomocnictwa i w ich imieniu poprosi o azyl w Polsce.
Lekarze pozwolili aktywistom na kontakt z Kurdyjkami oraz przekazanie im niezbędnych rzeczy, ubrań, środków higieny. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, zanim do obu kobiet dotarli aktywiści, pracownice szpitala przynosiły im z domów bieliznę, ubrania, niezbędne przybory do mycia. Odzież, w której przyjechały kobiety do szpitala, nadawała się jedynie do spalenia.
Aktywiści z Grupy Granica wczoraj niemal przez cały dzień czekali przed szpitalem, by być świadkami tego, co straż graniczna zrobi z kobietami. W ostatnim momencie okazało się, że kobieta z poranionymi nogami nie jest w stanie założyć butów. Nogi były opuchnięte i w opatrunkach, nie mieściły się do damskiego obuwia.
- Szybko pojechaliśmy do sklepu i kupiliśmy jej męskie ciepłe buty odporne na wodę - opowiada jedna z aktywistek.
Sytuacja zakończyła się względnie dobrze. Obie panie zostały zawiezione do centrum rejestracyjnego dla cudzoziemców w Połowcach. Jakiś czas wcześniej trafiły tam dwie inne kobiety, którym pomagała Grupa Granica.
- Jestem pod wrażeniem empatii, jaką wykazali się pracownicy szpitala. Dali tym kobietom nie tylko opiekę medyczną, ale także wsparcie psychiczne. Widać było, że dla nich to bardzo ważne. Strażnicy graniczni również w tej trudnej sytuacji swoje zadania wykonywali taktownie. Nie odczuliśmy z ich strony żadnej wrogości, czy niemiłych gestów w stosunku do nas i obu pań. Przed wyjechaniem ze szpitala wykupili niezbędne leki - podkreslił pan Grzegorz. - Chciałbym, żeby wszystkie podobne sytuacje właśnie tak się kończyły.
(azda)
Straż graniczna zabrała dwie chore imigrantki z bielskiego szpitala do centrum rejestracji cudzoziemców w Połowcach (Bielsk.eu)