Emil Kalinowski to stosunkowo młody (ur. w 1988 roku) historyk, pochodzący ze wsi Kalinowo-Solki (powiat wysokomazowiecki). Jest absolwentem Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie też się doktoryzował na podstawie dysertacji "Szlachta ziemi bielskiej wobec bezkrólewi w XVI-XVII wieku".
Jego zainteresowania naukowe skupiają się na dziejach Rzeczypospolitej w XVI-XVII wieku oraz z historii lokalnej. Jedną z jego prac jest artykuł "Ni wino, ni woda. Z alkoholowych dziejów szlachty bielskiej w XVI–XVII w”., zamieszczony w „Przeglądzie Historycznym” w 2017 roku. Praca jest na tyle interesująca, że dotyczy obyczajów z XVI i XVII wieku na Podlasiu, a konkretnie w ziemi bielskiej, więc warto się zapoznać przynajmniej z jej obszernymi fragmentami.
W XVI–XVII w. sejmikowo-sądową stolicą ziemi bielskiej był nie Bielsk, a położony nieco dalej na zachód Brańsk, ze względu na znacznie większą liczbę szlachty zamieszkującej okolice. Browarnictwo i propinacja stanowiły istotny element dochodów miejskich, poza tym karczmy pełniły ponadto ważną rolę społeczną. Brańsk, jak zresztą i inne ważniejsze miasta podlaskie, znajdował się przy ważnym szlaku łączącym Koronę z Litwą i Prusami.
Brańsk opłacał podatek (tzw. czopowe) w kwocie porównywalnej do Tykocina. W 1576 r. w Tykocinie było 36 karczem piwnych, 15 gorzałczanych i 10 miodowych. W Bielsku w 1576 r. karczem piwnych naliczono 57, miodowych 8, nie wiadomo natomiast, ile dokładnie było gorzałczanych. W dużo mniejszych Kleszczelach gorzałkę oferowały wówczas aż 32 karczmy — tyle samo, co piwo i miód, dając łączną liczbę 64 karczem. Jedną na sześć domów.
Można domniemywać, że i brańskie karczmy pozostawały wtedy w podobnym stosunku do liczby wszystkich domostw w mieście. Zwłaszcza że ze względu na permanentnie działający starościński urząd grodzki, co jakiś czas sprawy sądowe grodzkie i ziemskie, sejmiki i inne zjazdy, wreszcie targi, jarmarki i uroczystości kościelne, Brańsk nie narzekał na brak odwiedzających.
Poza szynkami mieszczańskimi, z których przeważnie płacono czopowe, w Brańsku i innych miastach podlaskich nie brakowało pokątnych karczmarzy spośród drobnej szlachty. Owi bardzo licznie zasiedlali podlaskie miasta, lecz niechętnie uiszczali należne opłaty, zasłaniali się przywilejami stanowymi. Robili tak z powodu ubóstwa, które wygnało ich z niedających się dzielić w nieskończoność szczupłych fortunek. Podatków w Brańsku unikały także, o czym informuje źródło o wiele późniejsze (1661), karczemki należące do „księżej i sług kościelnych”, którzy „w domkach swoich i szkole piwa, miody i gorzałkę szynkują”.
Karczma to przede wszystkim dość dochodowe i stosunkowo łatwe do podjęcia przedsięwzięcie. W relatywnie ubogim województwie, jakim było Podlasie, każdy grosz się liczył. Nic dziwnego, że wszyscy chętnie chwytali się tego zajęcia. Szynkowanie trunków było atrakcyjne zarówno dla szlachty majętniejszej (wykorzystującej do tego poddanych i arendarzy) i uboższej, jak i dla pozostałej ludności. Wśród karczmarzy było wielu mieszczan, chłopów, klepiącego zazwyczaj biedę niższego duchowieństwa świeckiego oraz wszelkiego rodzaju „klechów” i sług kościelnych, wreszcie Żydów. Ci ostatni w XVI w. w ziemi bielskiej liczniej zamieszkiwali jedynie Tykocin, potem też pojawili się w innych miastach i po wsiach, ale aż do połowy wieku XVII było ich niewielu. Jednak już w drugiej połowie XVI w. kształtował się archetyp Żyda arendarza karczmy. Poborca ziemi bielskiej narzekał, że „Żydzi ustawicznie po wsiach karczmy mają i piwa, miody warzą”. Najwięcej takowych można było spotkać w mieście Tykocinie.
Karczmy wiejskie były bardzo liczne w ziemi bielskiej. Aleksander Jabłonowski, nie posiadając dokładnych źródeł, przypuszczał tylko, że na wsi pod-laskiej jedna tawerna przypadała mniej więcej na trzy wsie. W królewszczyznach w każdym siole znajdowały się zazwyczaj po dwie karczmy. W dobrach prywatnych natomiast wyszynkiem powszechnie, acz pokątnie, zajmowali się albo poddani szlacheccy (w przypadku bogatszych dziedziców), albo sama szlachta — bez różnicy względem jej etnosu czy religii. Równie „solidarnie” i ponad podziałami szlachta uchylała się też od opłat. W 1578 r. szlachcice (bojarzy) ze wsi Puchły niedaleko miejscowości Narew — Jakim, Jan i Sierhej „z karczem ani od Popu swego ruskiego poboru nie zapłacili”.
Podobnie uczyniła część dziedziców zasiedlonej polsko-mazowiecką szlachtą okolicy Niwino pod Bielskiem. W siole Niwino Leśne karczmarzami byli „Piotrasz [...], Piotrów poddany Kapturów” oraz „ślachatny Stanisław Bębenek” (noszący taki przydomek jeden z dziedziców tejże wsi). W Niwinie Borowym należnego podatku nie uiścili: „ślachatni Paweł i Dembech Palusik, Jan Gnat i Trojan karczmarze”, a w Niwinie-Popławach „ślachatny Niemiera, Andrzejów poddany (zapewne szlachcic na służbie u swego sąsiada) oraz „ślachatny Stanisław syn zmarłego Jakuba”
Niestety Aleksander Jabłonowski nie informuje, co szynkowali szlachcice. Za to pewien dowcipniś w aktach grodzkich brańskich, widząc w nagłówku zapiski nazwę tej okolicy szlacheckiej — „Niwino”, przekształcił ją w filozoficzne: „Ni wino, ni woda”. Lecz nie miało to raczej wiele wspólnego z trunkami serwowanymi przez Niwińskich.
Wśród szlachty zajmującej się tym procederem zdarzały się porachunki. Wiadomo o pewnym zajeździe, który zakończył się zniszczeniem browaru i uprowadzeniem karczmarza. Wydarzyło się to podczas pierwszego bezkrólewia (1573) i mogło mieć jakiś związek ze sprawą zabójstwa pewnego szlachcica.
Na dom Macieja Proszeńskiego we wsi Proszanka Stara napadło ok. 30 konnych, być może powracających z elekcji pod Warszawą. Nie zastawszy go, a tylko jego poddanego Andrzeja przy warzeniu piwa, napastnicy zakuli go w kajdany i porwali ze sobą. Zdewastowali przy tym browar, żonie gospodarza Marynie zabrali zaś kilka precjozów, a zostawili szereg zadrapań. Ruina piwowarstwa nie była jednak trwała. Kilka lat później (1576), po śmierci Macieja, z wdową ożenił się inny szlachcic, Salomon Brzóska, który „interes” ponownie rozkręcił. Oprócz wspomnianego Andrzeja „karczmarza ustawicznego i rzeźnika” także drugi jego poddany z Proszanki, Maciej Derlatka, był karczmarzem i rzeźnikiem, a nadto jeszcze gorzelnikiem.
Trzeba jednak pamiętać, że herbata i kawa były jeszcze słabo rozpowszechnione. Napoje alkoholowe, nade wszystko piwo i miód, stanowiły towary „pierwszej potrzeby”. Produkcja napitków niskoprocentowych — jak pokazują rejestry czopowego — górowała znacznie nad używką używaną też jako lekarstwo - gorzałką.
Powszechne występowanie karczem w ziemi bielskiej, choć w dłuższej perspektywie wpływało zapewne stopniowo na coraz większe spożycie alkoholu, nie równało się jeszcze ponad przeciętnemu zamiłowaniu jej mieszkańców, również szlachty, do pijatyk.
Pijaństwo w wiekach XVI i XVII, podobnie zresztą jak dzisiaj, częściej uchodziło za przywarę niż za cnotę. Wbrew obrazom wiecznie pijanych Sarmatów, badania prowadzone na gruncie historii lokalnej ukazują bowiem rzeczywistość inną od wyobrażenia o powszechnym pijaństwie szlachty.
Nadmierne, nałogowe upijanie się było, jest i zapewne będzie uznawane za naruszenie norm społecznych. Zależnie od epoki przesuwał się tylko, czasem może nieznacznie, punkt graniczny normy spożycia alkoholu, za którym kończyło się picie i zaczynało pijaństwo. To drugie zachowanie nieodmiennie było piętnowane i pogardzane.
Znamy jest bardzo jaskrawy przykład takiego właśnie „łotrowania” pijanych mieszczan z podlaskiego Brańska. Landwójt brański, sławetny Urban Cielecki, oskarżał kilku mieszczan o naganne zachowanie podczas groźnego pożaru miasta w 1651 roku.
„Stojąc próżno przed ogniskiem pijani, miasto ratowania śmiechi strojąc, a na protestującego jakiś rankor mając, na lekkie poważenie urzędu jego, który na sobie ma, i na poruszenie bezpieczeństwa przy takiem razie ludzi zbiegających się, tumult uczynili do niego, których aby darmo nie stali, alie bronili [miasta od ognia] upominał. Z siekierami i z kijmi porwali się i onego Iwan Jaksik obuchem, a Hermanik kijem stłukli i zbili, a drudzy okrzyk uczynili, by zalii w ogień wrzucić usiłowali”.
Istnieją przesłanki - przypuszcza Kalinowski - że w ciągu mniej więcej półwiecza (pierwsza połowa XVII w.) dokonała się znacząca „korekta” normy w zakresie kultury picia. Zarówno u szlachty, jak i u mieszczaństwa.
Zbyt częste przesiadywanie w karczmie i zbytnie zamiłowanie do trunków nie kończyło się dobrze. Stosunek ogółu społeczeństwa do osób nałogowo pijących dobrze oddają szczegóły pewnego śledztwa z czasów pierwszego bezkrólewia. Przeprowadził je Tomasz Owsiany, pisarz ziemski bielski, podówczas jeden z sędziów kapturowych ziemi bielskiej. Chodziło o zabójstwo miejscowego utracjusza, drobnego szlachcica Bernarda Proszeńskiego Pikcilika z Proszanki Starej pod Brańskiem (parafia Domanowo).
Biernat Pikciło miał nie najlepszą opinię, uważano go za pijaka i wyjątkowego pieniacza. Był i pechowcem, zadarł bowiem z nieodpowiednimi, wpływowymi ludźmi, braćmi Markowskimi. Markowscy z Markowa pod Domanowem byli nieodrodnymi synami zmarłego niedawno (1569) podsędka ziemi bielskiej Józefa, zuchwałego „mężobójcy”. Po matce zaś — siostrzeńcami chorążego ziemskiego Jerzego Brzóski.
Według zeznań świadków sam Proszeński zachowywał się dość agresywnie, „snowiąc do pana Matysa Markowskiego nie zakątnie zrazu, ale jawnie na rękę”. Natomiast „odjeżdżając Markowsczy powiedzieli: »Nuż, Panie Pikciliku, gdy nam odpowiedasz, będziesz tu miał goście u siebie!« A po tym Pikcilik powynosił wszystkie rzeczy swoje, których też niewiele miał, jako pijak, z domu swego [...] i wziąwszy tylko arkabus z sobą, samowtór szedł w pole ku Domanowu”.
Zginął tam, zabity przez Markowskich. Jak zaznacza Kalinowski, pomijając aspekt sensacyjny tej historii, warto zwrócić uwagę na zauważalną niechęć do osoby z opinią pijaka. Powtarzała się ona w kolejnych świadectwach, wielu świadków zasłaniało się też niewiedzą i panującą epidemią.
Wspólne picie jako czynność towarzyska i kulturowa było uznawane za coś naturalnego, gdy jednocześnie upijanie się i przepijanie majątku — za zachowanie niegodne i obciążające. Na wzrost spożycia alkoholu - przypuszcza Kalinowski - wpłynęły pewne czynniki, które dały o sobie znać w pierwszej połowie wieku XVII.
W 1612 roku niespełnieni sarmaccy „konkwistadorzy” wracając z wojny z Moskwą, wywołali w Rzeczypospolitej poważny wstrząs społeczno--polityczny i finansowy. Konfederaci przynieśli ze sobą nie tylko wojenną traumę, gorycz porażki i głęboką urazę do własnego społeczeństwa, które „nie dotrzymało kroku” - podaje Kalinowski.
Okrucieństwo wojen moskiewskich miało być wprawdzie w pewnym sensie srogą, lecz sprawiedliwą pomstą za „krwawe gody”. Zetknięcie się z nim spaczyło jednak wiele ludzkich charakterów. Dawny etos rycerski, jakkolwiek usiłowano go — nieraz dość rozpaczliwie — reanimować, nieuchronnie dogorywał. Z Moskwy powrócili ludzie „zdziczali” na wojnie, a przy tym przyzwyczajeni do narkotycznego działania alkoholu.
Podczas wojny lat 1609–1612 głód był tak wielki, że przeszedł wszelkie wyobrażenie. By przetrwać, posuwano się nawet do ludożerstwa. W tym czasie, alkohol był nie tylko używką lub lekarstwem, lecz także zbawienną ucieczką, prawie narkotykiem. Odurzeni gorzałką żołnierze łatwiej znosili straszliwy głód, stres, okrucieństwo i sytuację permanentnego zagrożenia. Wśród weteranów wojen moskiewskich był i niemały zastęp stale pauperyzującej się drobnej szlachty z Podlasia, szukających szczęścia i majątku w wojaczce. Ziemia bielska miała okazję się zetknąć z powracającym z wojny wojskiem. Za cenę zgody na objęcie w „gospodarowanie” tutejszych królewszczyzn wojsko obiecało dać spokój dobrom dziedzicznym.
Ucierpiał wówczas Brańsk, gdzie w wywołanym przez wojsko tumulcie padli zabici i spłonęła część miasta. Po „Sapieżyńcach” przyszły skonfederowane pułki smoleńskie (1613/1614), a wśród nich rotmistrz Idzi Kalinowski rodem z Kalinowa z ziemi bielskiej, znany zabijaka, jeden z ważniejszych przywódców lisowczyków w latach 1619–1626.
Trwająca niemal dziesięć miesięcy swoista okupacja Brańska przez wojsko sparaliżowała życie publiczne ziemi bielskiej. O panujących wśród miejscowej szlachty nastrojach dobrze świadczy fakt, że wielu sprzeciwiło się „okazowaniu” (popisowi) pospolitego ruszenia w 1613 r., aby nie sprowokować wojskowych do ewentualnej zemsty. Tymczasem żołnierze w Brańsku i okolicach głównie pili, grabili, a czasem (się) bili.
W lipcu 1613 r. wywiązała się w mieście charakterystyczna pijacka awantura pomiędzy grupą Tatarzynów z roty Marcina Rzezewskiego vel Reizewskiego oraz oddziałem rotmistrza Krzysztofa Stogniewa.Tatarzy ci byli z pewnością muzułmanami, albowiem Marcin Januszewicz — nieszczęśnik, który starcia ze „Stogniewcami” miał nie przeżyć — nie prosił o księdza, a ostatnią jego wolę spisał landwójt brański. Religia nie przeszkadzała im za to w nadużywaniu alkoholu, do czego przywykli, jak można mniemać, na wojnie. Naoczny świadek zdarzenia, miejscowy młynarz, zeznał:
Tatarzyn Denis jadąc z miasta Brańska pijany samopięt [...] z Dawidem i z inszemi towarzyszami swemi [...] podkał jadącego pana Gaspra Malinowskiego, z wozu konia wyprzągszy wziął i na most z nim jachali. Tem czasem pan Malinowski wóz swój wwiódł w dom tego młynarza, zbiegszy konia swego u nich odzyskał, którego przywiodszy [...] do domu młynarskiego, począł zaprzęgać. Tamże znowu przyjachał ten Denis z towarzystwem swym [...], brali tego konia, usłyszawszy pan Berezecki [żołnierz
Stogniewa ], który pijany był, w jednej koszuli wybiegł bez broni, upominał, aby dali pokój jego gospodzie. Denis z towarzyszmi swemi rzucili się zaraz do pana Berezeckiego z gołymi broniami, on [...] widząc, że go biją, zawoławszy gwałtu wskoczył do izby swojej, porwał pułak i szablę, wybiegł do nich.
Napadnięty sprowadził niebawem pomoc i tak, by użyć słów innych świadków, „się Tatarowie uganiali za Stogniewcami”, a gdy „się żołnierze za mostem z sobą gonili”, ów „Denis Tatarzyn do chrostu uciekł, a Marcin na miejsczu został, bo był pijany barzo”. Będąc zatem, co podkreślał jeszcze jeden świadek, tak mocno upity, nim zdołał pomyśleć o ucieczce, dostał feralny postrzał. W obliczu śmierci miał chyba świadomość absurdu sytuacji, bo prosił, aby żaden z towarzyszy ani jego brat „nie czynili prawem” za jego głowę. Lecz stało się inaczej, a na decyzję jego brata, też będącego w konfederacji, wpłynął może widok zwłok. Na ciele nieboszczyka było aż sześć paskudnych ran ciętych i ów postrzał w okolice krzyża.
Przenikaniu nieumiarkowanego pijaństwa z wojska do „cywila” sprzyjały szczególnie wyprawy pospolitego ruszenia.
W pospolitym ruszeniu, mimo podejmowanych nieraz wysiłków, z natury rzeczy mniej zdyscyplinowanym od wojska zawodowego, nałóg pijaństwa mógł bez specjalnego skrępowania się rozwinąć. Zły przykład szedł zresztą z góry. Hetman wielki koronny Mikołaj Potocki był np. znany jako alkoholik i temu jego nałogowi przypisywano fatalną w skutkach klęskę wojska koronnego pod Korsuniem.
W ziemi bielskiej, po wieściach o pogromach wojsk kwarcianych nad Żółtymi Wodami i pod Korsuniem, powołano dwie chorągwie typu kozackiego pod dowództwem miejscowych szlachciców. Jedna z nich, rota miejscowego ziemianina Achacego Turobojskiego, miała nieszczęście latem 1648 roku spotkać się w Knyszynie z formującym się regimentem gwardii królewicza Karola Ferdynanda. Temu przewodził zaś inny bielski potentat, wojewodzic podlaski Tomasz Szczawiński.
Źródło bardzo dokładnie opisujące knyszyńskie wypadki w ogóle nie wspomina o alkoholu. Wydaje się jednak, że musiał on odegrać rolę — i to raczej znaczną — w zdarzeniu dość absurdalnym, a bez uwzględnienia tego czynnika prawie niezrozumiałym. Owo źródło to relacja ks. Wojciecha Goryszewskiego, która nosi charakter próby załagodzenia sporu. Autor skwapliwie pomija więc temat trunków, zapewne właśnie po to, aby nie inkryminować zachowania żadnej ze stron. Między oddziałami, pomimo podjętych na wstępie kurtuazyjnych negocjacji (notabene podczas biesiady przy obiedzie), szybko doszło do swarów, gdy towarzystwo powiatowe, najpewniej podpite, zaczęło raz po raz dawać ognia „na wiatr” w sąsiedztwie kwatery obersztera gwardii. To mocno zirytowało Szczawińskiego, który poczytał owo strzelanie za kontempt (też może mając już „w czubie”). Prowokacje natomiast nie ustawały, bo „czeladź nie kontentując się tym [...], ująwszy się za ręce, wszytcy pasmem tańcowali przed swoją gospodą, a skrzypek przed niemi, ex opposito JMP Szczawińskiego”. Dwakroć wysłani od wojewodzica parlamentariusze przynieśli odpowiedź, która jeszcze bardziej go rozsierdziła. Powiatowi, jak twierdzili, zachowywali się tak „nie na kontempt ani dla żadnej rzecy inszej, tylko, że »nam to wolno w gospodzie swojej«”.
Szczawiński kazał im przekazać:
„»To nie ich gospoda, ale moja, proszę aby mi z gospody ustąpili. Bo jeżeli nie będą chcieli, nie wiem jako się zgodzą z piechotą moją«”. Wsiadł zaraz potem na konia i dla zastraszenia zuchwalców odjechał sprowadzić do Knyszyna swoich żołnierzy, wysłanych wcześniej „na włość”. Powiatowi nie ugięli się jednak, a później, już wieczorem, pierwsi dali ognia do wchodzących do miasta piechurów. Gdy owi odpowiedzieli ogniem, padł zabity pacholik jednego z towarzyszy roty Turobojskiego, Brzozowskiego. „I konia także pod panem Lewickiem postrzelanow tenże czas, a po tym drudzy powiatowi pouciekali”. Brzozowscy i Lewiccy należeli do najbardziej wpływowych bielskich rodzin urzędniczych. Szczawiński, po powrocie „dowiedziawszy się o tym, kazał wziąć tego pacholika i nazajutrz ućciwie pochować u fary. I żałował tego i po tym posyłał [...] do JMP Brzozowskiego, prosząc go do siebie i oświadcając się z tym, że tego nigdy nie rozkazował. [...].Ale on nie chciał przyść, tylko to powiedział, że »chętnie bym rad poszedł do JMci,gdyby to mógł sprawić JM, żeby ten czeladnik powstał z martwych z tej truny«”
Zarówno ze względu na smutny finał, jak i na ważne persony w niej występujące, sprawa zyskała spory ciężar gatunkowy. Interweniować musiał regimentarz Hieronim Radziejowski.
Z Bogusławem Radziwiłłem, starostą brańskim od 1653 r., wiąże się najbardziej może znany przykład pijaństwa drobnej szlachty ziemi bielskiej. Pospolite ruszenie bielskie zebrało się w sierpniu 1655 r. zarówno przeciwko Szwedom, jak i Moskalom oraz Kozakom. Niebawem zjawił się wśród Bielszczan książę Bogusław wraz ze sporym oddziałem wojska, usilnie dążąc do objęcia dowództwa nad połączonymi siłami wszystkich trzech ziem podlaskich, jako ich „generalny wódz”.
Autor najnowszego opracowania dziejów „potopu” na Podlasiu, Jacek Płosiński, napisał skrótowo, że „na generała wybrała Bogusława tylko szlachta ziemi bielskiej, która miała zrobić to »za siedm beczek wina i półtora sta beczek piwa w Brańsku jednego dnia wypitych«”. Jest to znaczne wypaczenie sensu cytowanego źródła - twierdzi Kalinowski, dlatego przytacza dłuższy jego fragment, aby lepiej zrozumieć kontekst:
„Książę Bogusław gwałtem się na ten urząd wdziera, prosi, grozi, częstuje, bankietuje. Quid causae; patrzcie, Podlaszanie, aby sera posteritas nie wyrzucała, żeście wy za siedm beczek wina i półtora sta beczek piwa w Brańsku jednego dnia wypitych onę auream libertatem przedali”.
Kalinowski zwraca też uwagę, że nie wspomina się w źródle gorzałki, ale tylko wino i — zwłaszcza — piwo. W tym samym czasie Janusz Radziwiłł zarządcy swoich podlaskich dóbr w Zabłudowie nakazał odnośnie konfederatów wierzbołowskich „albo ich wpuściwszy pięknie popoić, a w nocy śpiących wyrżnąć [...]; abo ich w piwach mocnych potruć”.
Mimo wzrostu popularności wódki, pośród szlachty i szlacheckiego wojska wciąż królowało piwo. Plagę pijaństwa wśród Podlasian zgromadzonych na pospolitym ruszeniu dobrze obrazuje wypowiedź pewnej szlachcianki o zdarzeniach nieco późniejszych, z listopada 1655 roku. Dotyczy ona znów Markowskich spod Brańska:
Małżonek mój (Lenart Markowski) był w obozie tego pospolitego ruszenia, przyjachawszy do domu, kiedy Książę JM (B. Radziwiłł, starosta brański) od Boćków pod Andrzejów powracał, miał też i on tam jachać, a w tem on jachał do Proszanki i tam pił cały dzień. Przyjechał w nocy pijany, prosiłam go, żeby się układł spać. Nie chciał, ale znowu jachał, mówiąc, że „się przejeżdżę, abym lepiej spał”. W tym znowu nierychło przyjachał z czeladnikiem i z chłopami jakiemiś, bo ja jech nie znam i przynieśli dwa miechi chust różnech.
Lenart Markowski wstąpił wieczorem do karczmy sąsiada, Kazimierza Markowskiego, gdzie pił z chłopami i wraz z nimi okradł kupców z Orszy, uchodźców z ziem zajętych przez wojsko rosyjskie.
.Anonimowy autor „Refleksyj”, memoriału przeciwko planom Radziwiłła, słusznie zauważył, że jego działania były celowym rozpijaniem szlachty, aby w trunku „rozpuścić” jej obiekcje i wątpliwości. A to z czasem częściowo się udało. Trzeba jednak stale brać poprawkę na sytuację, w jakiej znajdowała się wówczas Rzeczpospolita i Podlasie — w obliczu bliskiej napaści wrogów, następujących z trzech stron jednocześnie, liczyła się każda szabla, a przede wszystkim dobrze wymoderowane oddziały Radziwiłła. Laudum z Bielska, przyznające księciu upragnione dowództwo, nie było aktem względem niego „wiernopoddańczym”, lecz obstawało „przy całości Ojczyzny i dostojeństwie Króla Pana naszego przy dawnych per omnia swobodach i wolnościach ślacheckich”
Mikołaj Skaszewski, głównodowodzący siłą zbrojną ziemi bielskiej od 1648 r., choć „dawny Domu Radziwiłłowskiego sługa”, na wieść o podważaniu jego pozycji zareagował emocjonalnym manifestem w grodzie (3 września 1655), złożonym niemal dwa tygodnie przed ostatecznym wyborem Radziwiłła na wodza (15 września). Potem nie tyle donosił zaś Radziwiłłowi o ruchach jego przeciwników, ile starał się wybadać jego prawdziwe intencje. Gdy natomiast inny przywódca szlachty, pisarz ziemski bielski Krzysztof Żelski, pisał do księcia: „podjęciem się musiał kupienia ichmościów panów braci ziemi bielskiej”, nie myślał o ich kupowaniu, jak usiłuje się to przedstawiać, ale o zbieraniu do kupy.
Ten sam Żelski, mimo że również klient Radziwiłła, w momencie, gdy część załóg książęcych na Podlasiu zadeklarowała poparcie dla Szwedów, nie cofnął się przedrzuceniem mu gorzkiego: „Ja się protestuję przed Panem Bogiem mojem!”. Także wojewodzic Tomasz Szczawiński, trzeci po Skaszewskim i Żelskim pułkownik ziemi bielskiej, tak jak oni blisko związany ze starostą brańskim, ani nie popierał zdradzieckich kroków Bogusława, ani też o nich nie wiedział.
To właśnie ambitny i żądny władzy książę Radziwiłł, zostawszy starostą brańskim, na szeroką skalę wprowadzał na Podlasiu zwyczaj „częstowania”. Dobrze obrazują to działa-nia Radziwiłła kilka lat później (1661), kiedy przygotowując się do obrad sejmikowych w Brańsku, rozkazał faktorom swoich podlaskich dóbr, by do miasta w przeddzień sejmiku przybywali i ryb z piwem w sześciu beczek mieli ze sobą”.
Była to też pewna cezura w dziedzinie kultury picia w Polsce. Jeszcze u Szymona Starowolskiego (1631) upijanie się aż do „zwrócenia” trunku, budziło obrzydzenie – przypisywał to Niemcom wraz z pierwszeństwem w pijaństwie wśród narodów Północy. Podobny widok nie był zaś czymś niezwyczajnym dla Wacława Potockiego, nie mniej ganiącego pijaństwo, który przytaczał w jednej z fraszek:
Opiwszy się jak świnia, i gębą, i nosem
Rzygnie na stół usarski towarzysz bigosem,
Aż Francuz: nie to u nas, w Paryżu, blomuzie.
Przyjmcie w Polszcze, jakie są, mój panie Francuzie.
Niewątpliwie na przełomie wieków XVI i XVII - konkluduje Kalinowski - przesunęła się granica tolerowanego społecznie spożycia alkoholu. Powodów tego było wiele. Przyczyniło się do tego dalsze rozpowszechnianie i upowszechnianie się destylacji mocniejszych napitków. Gospodarcza stagnacja przeradzająca się w kryzys, któremu towarzyszyła deprymująca, postępująca pauperyzacja szerokich mas społecznych. Także przykład płynący z góry, od postaci i grup o wysokim prestiżu społecznym. Częste, suto zakrapiane biesiady stanowiły modny wyznacznik wyższego statusu, do którego z natury swojej drobna szlachta ciągle aspirowała.
Do nałogowego picia skłaniać mogły i osobiste przeżycia, traumy związane z wojnami, krzywdami i śmiercią bliskich osób, epidemiami, pożarami, utratą dobytku itd. Mimo że wzrastała liczba pijatyk i pijaków od nich uzależnionych, pośród ubogich szlachciców musiała chyba wciąż przeważać nudna „norma” - postawa umiarkowania, ale tej źródła sądowe, jak też i inne, notujące najchętniej zjawiska wyróżniające się, z natury rzeczy nie są w stanie uchwycić.
Opr. (ms)