Rolnicy z gminy Boćki z problemem zdziczałych krów, które uciekły jednemu z gospodarzy, zmagają się od jesieni. Zwierzęta idą w szkodę i nie dają się złapać.
Krowy uciekły właścicielowi jesienią ubiegłego roku, gdy próbował je zgonić je z pastwiska do obory na zimę. Wówczas kilkanaście krów zbiegło do lasu. I do tamtej pory zwierzęta nie wróciły.
Czytaj więcej: Zdziczałe stado krów od jesieni niszczy plony rolników z gminy Boćki. Pomocy znikąd [FOTO, WIDEO]
Krowy podzieliły się na dwa stada. Jedno grasowało koło wsi Jakubowskie, drugie po przeciwnej stronie krajowej 19, za Boćkami. Zimą i wczesną wiosną na polach było pusto, więc i szkody wyrządzane przez zwierzęta nie były aż tak dokuczliwe.
Teraz jednak bydło wyjada i tratuje kukurydzę oraz zboża.
Rolnicy nawet skrzyknęli się i wspólnie próbowali krowy złapać. Na jednej z łąk utworzyli tunel z około 50 przyczep i tam chcieli zgonić stado z okolic Bociek. Nie udało się, a po tej akcji krowy stały się tylko bardziej płochliwe.
Gospodarz nie był w stanie sam złapać zwierząt. Tymczasem dwie krowy zginęły w wypadkach, gdy przechodziły przez drogę krajową. Na szczęście w zdarzeniach ucierpiały tylko zwierzęta i auta. Podróżujący nimi ludzie wyszli bez poważniejszych obrażeń.
Rozwiązanie problemu okazało się dość trudne. Rolnicy proponowali nawet, by zdziczałe bydło odstrzelić, na to jednak nie pozwalają przepisy. Krowy można jedynie uśpić strzałem z tzw. broni Palmera. To jednak wymaga podejścia na dość bliską odległość. Gospodarz znalazł nawet osobę, która podjęła się zadania, ale po kilku nieudanych próbach zrezygnowała.
W sprawie parę razy spotykały się władze gminy, przedstawiciele inspektoratu weterynarii, policja i sami rolnicy. Niestety, kończyły się one impasem.
Prawnie za zwierzęta odpowiada ich właściciel. Gdy on nie jest w stanie sprostać obowiązkom, opiekę nad zwierzętami powinna przejąć gmina. Inspektorat weterynarii nie ma uprawnień, by zarządzić odstrzał zwierząt. Może jedynie je zbadać i wydać pozwolenie na ubój. Ale by je zbadać, trzeba je złapać. A tego właściciel, nawet przy wsparciu sąsiadów, nie jest w stanie zrobić, gmina także nie ma takich możliwości. Policja, myśliwi, czy strażacy z OSP nie mają odpowiednich uprawnień.
W końcu samorząd znalazł wyjście z tej patowej sytuacji.
- Rozwiązanie podsunęło nam Stowarzyszenie Przyjaciół w Boćkach, które od lat współpracuje z naszym urzędem w kwestii adopcji bezpańskich psów - mówi wójt gminy Dorota Kędra-Ptaszyńska.
Oczywiście w kwestii krów adopcja nie wchodziła w grę.
- Stowarzyszenie wskazało nam specjalistę, który fachowo zajmuje się odławianiem takich zwierząt - mówi wójt. - Zaczął on już działać. Pomagają mu okoliczni rolnicy. Udało mu się schwytać już trzy krowy i cielaka.
Odbywa się to tak, że wynajęty łowca podchodzi do stada, usypia krowę z broni Palmera, krępuje ją, dzwoni do właściciela, a ten zabiera zwierzę do obory.
Rolnicy łowcy pokazali tylko teren. Od tamtej pory pracuje on sam i prosi, by mu nie przeszkadzać. Osoby postronne mogą odstraszyć krowy i utrudnić ich schwytanie. Sam łowca kontaktuje się tylko z kilkoma osobami w gminie i unika rozgłosu. Pochodzi z centralnej Polski.
Za odłowienie krów płaci ich właściciel.
Na tym jednak sprawa się nie kończy. Właściciel też może ponieść prawne konsekwencje swojej nieodpowiedzialnej opieki nad zwierzętami. Wojewódzki Inspektor Weterynarii powiadomił Prokuraturę Okręgową w Białymstoku o możliwości popełnienia przestępstwa. Ta przekazała sprawę Prokuraturze Rejonowej w Bielsku. Jak się dowiedzieliśmy, bielscy śledczy prowadzą postępowanie w kierunku znęcania się nad zwierzętami. Bielska policja ustala okoliczności zdarzenia. Znęcanie ma polegać m.in. na nieodpowiedniej opiece nad zwierzętami i doprowadzenia do ich zdziczenia. Na razie jest to postępowanie w sprawie, nikt nie otrzymał żadnych zarzutów.
Jak ustaliliśmy, rolnik przez cały sezon w ubiegłym roku (wiosna, lato jesień) trzymał krowy na polu, czasem tylko dowożąc im belę sianokiszonki. Dostęp do wody zwierzęta miały. Limousine to rasa mięsna, więc codziennego dojenia nie było. Zwierzęta nie miały kontaktu z człowiekiem, więc zdziczały. Gdy gospodarz próbował je zagonić do obory, część stada uciekła. Resztę rolnik zabrał do obory na zimę. Jak przyznają okoliczni gospodarze, właścicielowi krów-uciekinierek niespecjalnie chyba zależało na ich złapaniu.
- Kiedyś zimą zadzwoniłem do niego, że chodzą niedaleko mojej działki i może spróbować je złapać - opowiada jeden z rolników. - To tylko usłyszałem. „I ch... mnie to obchodzi! Niech łażą".
- Co tu dużo gadać, u dobrego gospodarza krowy luzem cały rok nie chodzą - mówi inny rolnik.
Gdy zajechaliśmy do właściciela zdziczałego stada, nie dało się z nim porozmawiać o tej niecodziennej sytuacji. A tego samego dnia kontaktowaliśmy się z nim telefonicznie i uprzedzaliśmy, że po południu przyjedziemy.
(bisu)