Czy nasze miasto stać, parafrazując słowa popularnego filmu... na misia na skalę naszych możliwości i potrzeb czy np. Tura ze słomy? Okazuje się, że ta śmiała wizja artystyczna jest do wykonania. Do Bielska, nie wiadomo jeszcze na jak długo, powrócił Andrzej Wrzecionko, artysta-rzemieślnik specjalizujący w instalacjach z tworzyw naturalnych np. słomy, czy wikliny. Twórca szopek bożonarodzeniowych i figur z siana m.in. dla miasta Arles, muzeów w Pradze czy restauracji w Norymberdze.
Andrzeju, ile to lat minęło odkąd opuściłeś Bielsk Podlaski?
- Z Bielska wyjechałem w 1994 roku kiedy kupiłem dom w Beskidzie Niskim w gminie Dukla, wieś Iwla, przysiołek Dziedzice. W sumie była to stara chałupa, którą nabyłem wraz żoną (która także pochodzi z Bielska) na górze, 5 km od najbliższej wsi. To ciekawe miejsce, ponieważ w czasie II Wojny Światowej toczyły się tutaj w 1944 r. zaciekłe walki między Niemcami a Korpusem Czechosłowackim sformowanym w ZSRR o tzw. przełęcz Dukielską. Tam też zastanawialiśmy się z żoną, z czego będziemy żyć skoro zdecydowaliśmy się na zamieszkanie na pustkowiu, niejako poza cywilizacją. Chcieliśmy utrzymać niezależność. Siłą rzeczy weszliśmy więc najpierw w rękodzieło. Mieszkając w takim miejscu nie mieliśmy zbyt dużego wyboru - albo agroturystyka, albo rękodzieło. Miejscowi nas nazywali "przywołokami", ale w tamtych rejonach nie ma to tak bardzo negatywnego zabarwienia, oznacza po prostu ludzi, którzy w tych rejonach się osiedlili z zewnątrz, tak jak oni mawiają... "z zachodu". To tereny o bogatej wielokulturowej historii. Samą Dukle przed wojną zamieszkiwało 80 proc. Żydów, a 5 km dalej na południe zaczynała się historyczna Łemkowszczyzna.
Jak zająłeś się plecionkarstwem?
- Prekursorem była żona, która zapisała się na Małopolski Uniwersytet Ludowy we Wzdowie. To taka jeszcze przedwojenna tradycja, w taki sposób edukowano ludność z terenów wiejskich. Uczono tam wielu rzeczy, od gotowania po rzemiosło i rękodzieło. Ja zacząłem współpracować z Ośrodkami Doradztwa Rolniczego, które proponowały szkolenia w różnym zakresie. Ja miałem prawie hektar ziemi, a ODR zaproponował uprawę wikliny i przy ODR-rze zrobiłem kurs plecionkarstwa. Wiklina rosła, zaczęły się próby plecenia koszy i ich sprzedaży. Wcześniej też zbieraliśmy różne zioła na potrzeby firm farmaceutycznych. Szybko jednak uznałem, że z tego nie ma interesu, a tylko roboty dużo. Pojawiły się też propozycję postawienia kilku dużych ogrodzeń z wikliny. To były nietypowe i bardzo ciekawe formy. Zdarzyło mi się wypleść np. 2,5 metrowy płot. Wtedy to wymyśliłem własną technikę plecenia z wikliny. Szybko też dopracowałem technikę splotów i zacząłem używać innych materiałów naturalnych np. siana czy słomy. Były to już konstrukcje bardziej dekoracyjne niż użytkowe. W 1997 roku miałem pierwszą wystawę w Ośrodku Kultury w Krośnie. Powędrowała ona do Francji, do Bourg-Saint-Maurice w Owernii, miasta partnera Dukli.
Współpracując z lokalnymi ODR-ami zaczęliśmy odwiedzać Jarmark św. Dominika w Gdańsku. Miałem przygotowane różne misy i dzbany z siana i słomy, a żona jeszcze zajmowała się filcem. Tam też pojawili się pierwsi kontrahenci. Były też wyjazdy na inne jarmarki m.in. do Kazimierza Dolnego czy też do Krakowa.
Z tego co wiem plotłeś anioły, konie a nawet wielbłądy?
- W 1999 roku otrzymałem propozycję zrobienia wielkiego anioła, ok. 2 metrów i wystawienia go na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Tam pojawił się restaurator z Norymbergi z propozycja stworzenia szopki bożonarodzeniowej, z dużych 2-metrowych figur ze słomy dla jego restauracji. Norymberga to miasto z tradycją jednego z najstarszych jarmarków bożonarodzeniowych. Można na nim spotkać stoiska, które znajdują się od lat w rękach jednej rodziny od np. 1620 roku. Następną dużą realizacją była wystawa 17 figur naturalnej wielkości, włącznie z wielbłądem, dla miasteczka Arles we Francji. Było to w 2004 roku. Można powiedzieć, że wtedy reprezentowałem Polskę we Francji. Tradycją francuskich jarmarków bożonarodzeniowych jest to, że co roku zmienia się tam motyw przewodni. W 2004 r. akurat tym motywem była Polska. Delegacja tego miasta przyjechała do Krakowa, aby obejrzeć krakowskie szopki, a ja akurat też się wystawiałem z niewielką szopką ze słomy, taką wysokości 40 cm. Spodobało im się to i zamówili komplet figur naturalnej wielkości z wielbłądem i koniem.
Kolejna duża realizacja przydarzyła mi się w 2007 roku. W międzyczasie pojawiłem się w Czechach na jarmarku, gdzie moimi pracami zainteresował się właściciel największej flotylli barek rzecznych w Pradze i jednocześnie właściciel prywatnego muzeum "Karlovamostu", pod mostem Karola, gdzie wystawiano m.in. czeskie szopki bożonarodzeniowe. Zamówił on u mnie 20 figur, które znajdują się w pięknej kaplicy pod kościołem św. Franciszka z XV wieku. W 2009 roku dorobiłem kolejne figury (w sumie ich jest razem trzydzieści), dzięki temu moja instalacja trafiła do Księgi Rekordów Guinessa.
Co z tymi szopkami dzieje się dalej?
- Wszystkie szopki, z wyjątkiem tej dla miasta Arles, która podróżuje po muzeach wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego od Włoch po Hiszpanię, są wystawiane w okolicy świąt Bożego Narodzenia. W międzyczasie robiłem inne realizacje dla Katowic i Rybnika. Moje słomiane szopki trafiły też na Słowację, do Czech i znów do Francji, do miejscowości Janvry pod Paryżem. Zajmuję się też wystrojem lokali. Przez lata współpracowałem z hotelem Bristol Browaru Rzeszowskiego, gdzie miejscowy prezes zamawiał u mnie wielkogabarytowe instalacje np. 2,4 metrowego barana, 2,6, metrowego koguta na kółkach, do którego można było wejść i przez okienko zrobić sobie zdjęcie. Ostatnią moją dużą instalacją był "Świat Bajki" dla miejscowości Rymanów-Zdrój. Tam instalacja złożona z wilka , czarownicy, rycerza i smoka została umieszczona przy amfiteatrze. Rymanów-Zdrój aspiruje do tego, aby być znanym sanatorium skierowanym przede wszystkim na leczenie dzieci. Stąd taka a nie inna forma aranżacji.
Czyli jesteś w stanie zrobić takiego np. misia czy tura ze słomy?
- Nie musi być ze słomy czy siana. W ostatnim czasie zrobiłem np. Pegaza z odpadów drzewnych, kawałków desek i kory, więc jest to możliwe. Zresztą siana i słomy na Podlasiu nie brakuje. Jako artysta jestem też rzemieślnikiem i pracuję usługowo, więc różne wizje potrafię zrealizować w miarę możliwości. Chętnie przyjmuję też zamówienia na wykonania figurek jako pamiątki, statuetki czy gadżety dla firm.
Pandemia Ciebie jednak mocno dotknęła?
- Straciłem rynek zbytu. Jarmarki bożonarodzeniowe praktycznie odwołane. Moim największym rynkiem była ostatnio Słowacja, tam bardzo cenią rękodzieło. Bywałem tam ze 3-4 razy w roku. Teraz granice zamknięte. Jednak w ostatnich latach nastawiałem się głównie na warsztaty plecenia szopek. Takich już o mniejszych gabarytach do wysokości 70-80 cm. Prowadziłem je wszędzie, gdzie pojawiło się zainteresowanie, w mniejszych miejscowościach, na wsiach. Jestem w stanie tak przygotować zajęcia, aby figury takie mogły wykonać osoby w różnym wieku od przedszkolaka do seniora, a nawet osoby niepełnosprawne. Jednak w czasach pandemii trudno mówić o prowadzeniu warsztatów, ponieważ nie można się gromadzić.
Dziękuję za rozmowę
Wysłuchał Jacek Prokopiuk
Andrzej Wrzecionko (ur. w 1965 w Bielsku Podlaskim) pochodzi z ul. Zamkowej. Uczęszczał do SP nr 1 i SP nr 2 w Bielsku Podlaskim. Ukończył tutaj Liceum Mechaniczne przy ul. Szkolnej, gdzie zdał maturę. Studiował na KUL w Lublinie filozofię. Rodzina Wrzecionków jest jedną z najstarszych rodzin mieszczańskich osiadłych w Bielsku od stuleci.
Zdjęcia: (Andrzej Wrzecionko/pracownia)