Wszystko skończyło się dobrze, ale Paulina i Maciej Żukowscy z Bielska Podlaskiego ciągle opowiadają o tym zdarzeniu ze łzami w oczach. I nie ma co się dziwić. Chodziło o życie ich niespełna dwuletniego synka.
- To było straszne - opowiada pani Paulina, a jej oczy zachodzą łzami. - Mąż akurat wrócił z pracy, mieliśmy siadać do obiadu. Zaszliśmy do pokoju dzieci i zauważyliśmy, że obok nich leży rozłożona na części latareczka. W zestawie brakowało jednej małej guzikowej baterii. Jakiś czas temu oglądałam program o dziecku, które połknęło baterię i do końca życia miało uszkodzony układ pokarmowy. Przed oczami stanął mi widok małego chłopca karmionego przez rurkę, który ledwie przeżył. Przeraziłam się, gdy pomyślałam, że to samo może spotkać naszego Piotrusia.
W tamtej chwili wszystko inne przestało być ważne.
- Zaczęliśmy szukać tej baterii, odsuwać tapczan, meble, przeglądać zabawki - dodaje pan Maciej. - Nigdzie jej nie było. Wiedzieliśmy, że nie ma czasu na zastanowienie. Po jakiś dwóch godzinach bateria może zacząć wytwarzać szkodliwe substancje. A nie byliśmy pewni, kiedy Piotrek ją połknął.
Przerażeni rodzice wraz z dzieckiem wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę Białegostoku do szpitala dziecięcego.
- Maciek skupił się na jeździe, ja dzwoniłam na 112 i próbowałam skontaktować się z SOR-em w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym, żeby uprzedzić o naszym przyjeździe, aby lekarze od razu zajęli się Piotrusiem - relacjonuje pani Paulina.
Udało się i w szpitalu już czekali na małego pacjenta. Niestety, na wysokości Chraboł samochód Żukowskich stanął w korku.
- W pewnym momencie jechaliśmy nawet 40 km na godzinę, a liczyła się każda chwila - opowiada pan Maciej. - Ruch był duży, nie było szans, żeby wyprzedzać.
- Zdecydowałam się zadzwonić na policję i poprosić o eskortę - opowiada pani Paulina.
Dyżurny białostockiej policji przekazał jej, gdzie znajduje się najbliższy patrol. W Rybołach akurat był dwuosobowy patrol motocyklowy.
- Podjechaliśmy, wysiadłam na chwilę i w paru słowach wyjaśniłam, o co chodzi. Zresztą już wiedzieli, że mają nas się spodziewać - opowiada mama Piotrusia.
Od tamtej pory jechali pod eskortą policji. Jeden z policjantów na sygnale jechał z przodu drugi z tyłu.
- To była naprawdę szalona jazda, wręcz rajd - opowiada pan Maciej. - Policjanci torowali nam tunel życia. Czasem kierowcy ustępowali od razu. Zdarzało się, że ktoś próbował wbić się miedzy nas a policjanta jadącego na motorze przed nami. Ale jechaliśmy naprawdę szybko. I nawet nie chodzi o prędkość, po prostu policjanci torowali nam drogę. Jechaliśmy pod prąd, inni kierowcy zjeżdżali na pobocze. W Białymstoku omijaliśmy wysepki lewą stroną, przez kilkaset metrów jechaliśmy przeciwnym pasem, na skrzyżowaniach nie patrzyliśmy na światła czy pierwszeństwo przejazdu. Wszędzie policjanci torowali nam przejazd i robili to bardzo profesjonalnie i skutecznie.
Tak to wyglądało z okna samochodu, którym jechali:
- Dzięki temu udało nam się do samego szpitala dojechać w pół godziny. W godzinach szczytu! - mówi jego zona. - Wjechaliśmy podjazdem dla karetek pod same drzwi. W szpitalu już wiedzieli, że będziemy, ale i tak musieliśmy przejść całą biurokrację. Cóż, takie wymogi.
Piotrusiem szybko zajęli się specjaliści. Zrobiono mu prześwietlenie i...
- Jeszcze, gdy Piotruś po zrobieniu zdjęcia leżał na stole, podeszła do mnie lekarka i powiedziała, że nic nie ma - opowiada mama.
Początkowo nie mogła uwierzyć, ale lekarze nie mieli wątpliwości. Piotruś nie połknął baterii. Cała rodzina mogła spokojnie wracać do domu.
- Gdy już wyszliśmy ze szpitala, spojrzałem na zegarek. Oboje stwierdziliśmy, że gdyby nie pomoc policji, jeszcze stalibyśmy w korkach, bojąc się o zdrowie i życie naszego syna - stwierdza pan Maciej.
A gdyby okazało się, że rzeczywiście ma w brzuszku baterię, pomoc lekarską mógłby otrzymać za późno.
- Bardzo dziękujemy funkcjonariuszom policji za pomoc - dodaje pani Paulina. - Wszystko skończyło się dobrze, ale gdyby rzeczywiście Piotruś połknął tę baterię, od ich pomocy zależało żyć albo nie żyć naszego dziecka.
- Bardzo się cieszymy, że cała sytuacja dobrze się skończyła - komentuje podinspektor Tomasz Krupa, rzecznik podlaskiej policji. - Takie momenty i świadomość, że pomogliśmy komuś w potrzebie, są najważniejsze w naszej służbie. To nawet cenniejsze niż nagrody i awanse. To nie pierwszy przypadek, gdy zostaliśmy poproszeni o tego typu pilotaż osób jadących do szpitala. Przypomina mi się, gdy w ten sposób pilotowaliśmy samochód przez około 100 km do Białegostoku. Wówczas współpracowali policjanci z komend w Siemiatyczach, Bielsku i Białymstoku. Jesteśmy od tego, by pomagać, więc w krytycznych sytuacjach nigdy nie odmawiamy takiego wsparcia.
Wraz z rodziną Żukowskich apelujemy, by tej dobroci policjantów nie nadużywać i korzystać z niej tylko w naprawdę podbramkowych sytuacjach. Takich jak ta opisana.
(bisu)
Rodzina Żukowskich z Bielska (Bielsk.eu):