Kolejne opowiadanie Barbary Goralczuk (po swojomu) dotyczy powrotów w rodzinne strony, które nie zawsze bywają łatwe. Poniekąd tekst jest również o tym, jak nas postrzegają inni ludzie i jak my sami na siebie patrzymy. Jest też trochę o ogrodnictwie.
(ms)
Małyj horodnik
Koli Irenka rozwełasia z mużykom, postanowiła toże, szto wże ne bude żyti w Warszawi, wernećcia z synom na Pudliaszsze, do ruodneji wioski, do bat’kuow. Bat’ki diewczyny diwowaliś, koleżanki z roboty pukaliś w łob, mużyk naśmichawsia za pleczyma, ale Irka ne słuchała nikoho, jak postanowiła, tak i zrobiła.
Naszła sobie robotu, a synkom zaniliś died i baba, bo było jomu 4 liet, szcze ne musiw choditi do szkoły. Małyj bawiwsia, najbuolsz liubiw byti na dworye, pomahati diedkowi wo wsiech joho diełach. A to zbirali jabłyka - bo to była wże oseń, a to zahrabliali suchoje liśc’je, a to wyrywali morkwu z horoda.
Odnoho dnia, koli diedko wyryezuowaw staryje korczye smorodiny w horodi koło hulici, małyj chodiw koło joho po bołoti. Samo popadaw doszczyk, ale ne było zimno. Małyj w czobutach szczyero misiw bołoto, aż zrobiłaś welika, bołotnaja kaliuża. Oj, podobałoś jomu toje zaniat’je, aż pokraśniew na twarowi z radośći. Diedko śmijawsia, toż każdy małyj chłopeć liubit babratiś w bołoti, wuon sam koliś toże liubiw.
Takoho zababranoho małysza i dieda w korczach zobaczyli dwie koleżanki Irenki, jak samo projiżdżali samochodom koło toho horoda. Oj, ne poniali paniusi, w czuom dieło małoho horodnika, bo ditia w bołoti kazałoś im welikoju dla joho bidoju.
Na druhi deń, a to była subota, przyjechali koleżanki do Irenki. Prywezli weliku torbu podarkuow dla chłopczyka. Zaklikali Irenku na buok , i dawaj jeji wypytuwati:
- Irenka, ty biedna, musit tobie byti tiażko - każe Asia.
- Nu… liohko be je... - pryznałaś diewczyna, aż zawstydałaś trochu.
- I tak małoho ne majesz z kim pokinuti, łazit sam po bołoti… - wzdochnuła Karolina.
- My choczem tobie pomohczye - tiahne Asia.
- Taaak? A to miło. A de wuon tak sam łaziw? - udiwiłaś mołodaja mama, bo dobre znała, szto syn maje dobru opieku.
- A tak, my wczoraj baczyli, jak chodiw sam po horodi, w korczach. Doszcz padaw, a wuon, biedneńki, cieły w bołoti, czyrwony, wtomlieny, chodiw...
- Oj, sztoś mnie ne wieryćcia… zakliczu tata, zapytaju.
I zaklikała. Pryszow staryj, a zajim prybieh małyj.
- Tatu - pytaje Irenka - de wy wczoraj byli? Szto robili?
- A czom pytajesz? - udiwiwsia teper bat’ko? - Smorodinu wyryezuwaw w horodi. Z małym.
- Oj tak, mamo - zaszczebiotało ditia - a ja pomahaw, ja bołoto robiw w horodi. A w toje bołoto my z diedkom posadili nowu jabłyńku , ale było fajno!
- Nu, tak, my posadili jabłyniu…
Irenka podiwiłaś na swoich mużczyn, potum na koleżanki.
- Nu, baczte, robili bołoto, sadili derwa - rozłożyła ruki. - A wy musitka dumali, szto mojoho syna z chaty wykinuli, samoho, hołodnoho, w bołoto i na doszcz, tak?
Diwczyniata zawstydaliś. Tak, dumali właśnie tak, jakoje to biedne ditia, jakaja biedna Irenka…
Barbara Goralczuk